Pomysł na upieczenie drożdżowych misi, zaczerpnęłyśmy z ostatniego numeru pisma „Miś”.
Składniki, które użyłyśmy to:
– 35 dag mąki pszennej
– niecała szklanka ciepłej wody
– malutki kawałek drożdży (wielkości laskowego orzecha)
– 1 łyżka oliwy
– szczypta soli
Mąkę, drożdże, sól i olej wymieszałyśmy z ciepłą wodą i ugniotłyśmy ciasto. Później podzieliłyśmy je na 4 części i z każdej z nich formowałyśmy misia. Połowa każdej kuli została zużyta na brzuszek, reszta na głowę, łapki i nosek. Połączenie całości ułatwiło rozbełtane jajko.
Gdy misie były już ulepione, poszły na ok. 1 godz. spać pod lnianą ściereczką, na wysmarowanej masłem blaszce. Spały na płycie piecyka, ciepłej od rozgrzewanego powoli piekarnika.
Zawsze, kiedy muszę odłożyć do wyrośnięcia drożdżowe ciasto, tęsknię za ciepłem kaflowego pieca w kuchni mojej babci. Gotowanie na nim byłoby dla mnie chyba bardzo trudne, natomiast łatwo było, przez długi czas, utrzymywać na nim w cieple, duże ilości potraw.
Po godzinie odkrywamy misie, które zgodnie z regułą „podczas snu dzieci rosną”, rzeczywiście mocno zmieniły swój rozmiar (również wszerz).
Przed włożeniem blachy do piekarnika (ok. 220o i ok. 15-20 minut pieczenia), „Miś” proponuje posmarować figurki jajkiem i posypać je sezamem, startym żółtym serem, makiem lub słodką kruszonką. Wtedy wyglądałyby tak jak na obrazku w gazetce.
My jednak nie potrafiłyśmy przestać myśleć o słodkiej urodzie ciasteczek „Candy cakes”, których zdjęcia obejrzałyśmy ostatnio na zaprzyjaźnionym blogu Fiorello i udekorowałyśmy bułeczkowe misie bardziej kolorowo i walentynkowo.
Komentarze
Misie są świetne! Przy okazji przypomniałyście mi, że pismo Miś jeszcze istnieje! Jak ja je lubiłam. Pamiętam nawet fakturę papieru i szatę graficzną. Miło powspominać z Pikinini.