Kiedy byłam dzieckiem, w drugi dzień Świąt Wielkanocnych, wstawałam zawsze bardzo wcześnie rano. Razem z siostrą, starałyśmy się pokonać niedługi odcinek drogi do kościoła i wrócić później do domu, w możliwie suchych ubraniach. Nigdy nam się to nie udawało. Przy wyjściu z kościoła czekali już nasi podwórkowi koledzy z napełnionymi wodą, różnej wielkości pojemnikami. Rozpoczynała się hałaśliwa gonitwa w kierunku naszej kamienicy, gdzie niestety również nie było się w ten dzień bezpiecznym.
Na ulicy stała intensywnie użytkowana w „lany poniedziałek” pompa. Tam chłopacy odnawiali swoje zapasy wody i przystępowali do kolejnego ataku. Najpierw dzwonili do drzwi naszego mieszkania, pytając czy zastali nas w domu. Rodzice widząc ich z butelkami wody za plecami, uprzejmie odmawiali wypuszczenia nas z domu, po czym wychodzili do kościoła. Teraz dopiero ataki przybierały na sile.
Koledzy wspinali się na nasz, położony na wysokim parterze, balkon i stamtąd usiłowali przez otwarte okno, wlewać wodę do pokoju.
Najskuteczniejsze jednak było wlewanie wody przez – powszechny w drzwiach wejściowych do mieszkań w kamienicach – otwór na listy.
Aż do powrotu rodziców, zajmowałyśmy się wycieraniem do sucha korytarzowej podłogi.
„Śmigus-Dyngus” kojarzy mi się więc głównie z wielką ilością wody.
Tymczasem, nazwa ta kryje w sobie dwa odmienne staropolskie zwyczaje, z których my na podwórku obchodziliśmy – jak się okazuje – tylko „Śmigusa”.
Wzajemne polewanie się wodą upamiętniało podobno legendarną Wandę, która nie chcąc poślubić Niemca rzuciła się w odmęty Wisły.
„Dyngus” obchodzono tego samego dnia i polegał on na chodzeniu wiejskich chłopców po domach i zbieraniu datków w postaci jajek, wędlin, ciast i innych smakołyków. To wielkanocne „kolędowanie” wiązało się ze śpiewami, przebieraniem za niedźwiedzia i ciągnięciem przez wieś drewnianego baranka lub koguta na kółkach.
Mieszkając zawsze w mieście, nie zetknęłam się nigdy z taką formą „Dyngusa”, ale czytając o tym zwyczaju, nie sądziłam, że jest on jeszcze współcześnie gdzieś praktykowany poza, być może, skansenami.
Od kilku jednak lat, spędzamy Wielkanoc w domu mojej siostry, położonym w Mieczewie, niedaleko Poznania. Ta wielkopolska wieś składa się, w coraz większej części, z nowo budowanych, podmiejskich domów. Jednak jest tam również kilka gospodarstw i to chyba z nich wywodzi się lokalna forma, wciąż żywego tu „Dyngusa”.
Przy tablicy z nazwą miejscowości, co roku czekają na nas przebrani w ciekawe stroje, młodzi mieszkańcy wsi. Twarze i ręce mają wysmarowane sadzą i zatrzymują przejeżdżające drogą auta.
Ci, którzy wrzucą im do kapelusza drobne pieniądze, odjeżdżają „nietknięci”, natomiast ci, którzy poskąpią datku, zostają umorusani sadzą.
Komentarze