Czy znacie kogoś kto nie chciałby spędzić wakacji w Prowansji?
Przeczytałam już sporo książek napisanych przez wielbicieli tej części Francji, ale wspomnienia Marcela Pagnola są wyjątkowe. Kiedy był dzieckiem, wiek XX dopiero się zaczynał, a Prowansja nie została jeszcze „najechana” przez rzesze turystów i kupujących tam domy, bogatych obcokrajowców.
Ojciec Marcela był nauczycielem, a matka krawcową. „Kiedy szła na zakupy, zostawiała mnie po drodze w szkole u ojca, który uczył czytać sześcio- czy siedmioletnich malców. Siedziałem grzecznie w pierwszym rzędzie i podziwiałem ojcowską potęgę.”
W ten sposób czterolatek również nauczył się czytać, co wzbudziło w jego matce prawdziwe przerażenie, spowodowane obawą by „mózg chłopca nie wyleciał z wysiłku w powietrze.”
Wspomnienia Marcela są napisane niezwykle barwnie, lekko i zabawnie. Są też szczere i odkrywają często ciekawą naturę jego dziecięcych zabaw, takich jak np. karmienie kaczek w parku, do którego regularnie chodził z ciotką, siostrą mamy, na spacery.
„Główne moje zajęcie polegało na rzucaniu chleba kaczkom. Głupie te zwierzaki dobrze mnie znały. Gdy tylko pokazywałem kromkę, flotylla przypływała do mnie i przystępowałem do dystrybucji. Kiedy ciotka nie patrzyła, słodkim głosem przemawiałem do nich czule i rzucałem w nie kamieniem z upartym zamiarem zabicia choćby jednej. Ta nadzieja, zawsze zawiedziona, przydawała uroku spacerom i w trzęsącym się tramwaju do Prado drżałem z niecierpliwości.”
W czasie niedzielnych spacerów do parku, ciotka Marcela poznała swojego przyszłego męża, który wkrótce stał się dla chłopca „wujem Julkiem”.
Obie rodziny – mimo odmiennych poglądów ojców rodzin, którzy często się sprzeczali – spędzały ze sobą dużo czasu, a pewnego dnia postanowiono wynająć wspólnie wakacyjną „willę” na wzgórzu, „z dala od miasta, pośród sosen”.
Wyprawę zaczęto od skompletowania mebli kupionych u handlarza starzyzną i ich renowacji w domowej piwnicy. „Praca ta trwała nie dłużej niż trzy miesiące, ale w mej pamięci zajmuje ogromne miejsce (…) W piękny czwartkowy poranek wynieśliśmy na korytarz wakacyjne umeblowanie. Zaprosiliśmy wuja Julka jako potencjalnego wielbiciela, a nasz przyjaciel handlarz przyszedł jako ekspert. Wuj podziwiał, handlarz zrobił ekspertyzę (…) Potem, jako że całość niczego nie przypominała, oświadczył, że jest to styl „ludowo–prowansalski” (…) Matka była oczarowana pięknem mebli i zgodnie z proroctwem ojca nie mogła im się napatrzeć. Spodobał jej się zwłaszcza stolik nocny, moim staraniem pociągnięty trzema warstwami lakieru. Naprawdę przyjemnie było na niego patrzeć i lepiej było patrzeć niż dotykać, bo kładąc ręce płasko na blacie można było podnieść go i przenieść w inne miejsce, jak to robią media. Sądzę, że wszyscy zauważyli tę drobną niedogodność, nikt jednak ani słowem nie popsuł sukcesu naszej wystawy. Miałem zresztą później przyjemność stwierdzić, że drobny błąd może przynieść wielkie korzyści, gdyż stolik ustawiony w dobrze oświetlonym kącie, złapał tyle much, że zapewnił ciszę i higienę w wakacyjnej jadalni, przynajmniej w pierwszym roku.”
Meble pojechały na wakacje wynajętym wozem, rodzina tramwajem, a później wędrowano wiele godzin piechotą. Wreszcie wszyscy – rodzice z Marcelem, jego bratem Pawełkiem i małą siostrzyczką, oraz wuj Julek i ciotka Róża z małym Piotrusiem – znaleźli się w starej, zrujnowanej prowansalskiej farmie. „Wtedy zaczęły się najpiękniejsze dni mojego życia”. Polowania na świerszcze i motyle, zabawy w Indian i organizacja walk modliszek, a wkrótce udział w prawdziwym polowaniu i myśliwskiej chwale ojca. Taki właśnie tytuł nosi też francuski oryginał książki „La gloire de mon père”, na podstawie której nakręcono też – bardzo wierny literackiemu oryginałowi – film.
httpv://www.youtube.com/watch?v=uaQqYiuP9-E
Polecam! Zabawna i wzruszająca lektura na wakacyjne dni, niekoniecznie w Prowansji:)
Marcel Pagnol „Mój dzielny tata”, Czytelnik 1978
/
Komentarze
Ach! Cudowne wakacje. Ja pamietam swoje wakacje w rozgrzanym miescie jako dziecko. To brzmi okropnie, ale tak naprawde spedzalismy cale dnie na ulicach, ktore byly pelne zaciemnionych podworek z tajemnymi przejsciami, slizgania sie w filcowych papciach we wszystkich darmowych muzeach, wody pitej prosto z ulicznych kranow lub hydrantu, jedzenia morw, wysysania kwiatow pokrzywy i szukania szczawu przy korycie Warty. Pieszych i kilometrowych wypraw nad jezioro Maltanckie i Rosalke. Dziecinstwo chyba zawsze wydaje sie magiczne i pelne przygod – i jakie tanie! Nie mielismy zadnych pieniedzy a dnie byly wypelnione po brzegi.
Ala.
Wiem o czym piszesz! Dla mnie wakacje na miejskich podwórkach tez były świetne. Dodatkowo kąpiel w fontannie w ogródku jordanowskim i gra w karty na kocu. Ach…