W czasie naszego pobytu w Wielkiej Brytanii, zaczęły się zamieszki w Londynie. Kiedy zrobiło się spokojniej, zabraliśmy dzieci na jeden dzień do stolicy.
No cóż, chyba nie przepadam za tłumami ludzi i mimo, że londyńskie muzea i miejskie atrakcje są bardzo kuszące, to na dłuższy, wakacyjny pobyt z dziećmi polecam raczej angielską prowincję:)
Dzień rozpoczęliśmy od wizyty w Muzeum Historii Naturalnej. Kiedy byliśmy w nim poprzednio, Rozalka miała 4 lata. Z wizyty najbardziej zapamiętała piernikowe ciastko z dinozaurem i takie samo chciała teraz zjeść Zosia. Najpierw jednak, wraz z tłumem zwiedzających przedzieraliśmy się przez sale ekspozycyjne.
Galeria dinozaurów urządzona jest świetnie. Szczątki kopalne i szkielety, uzupełnione są modelami, ciekawostkami i eksperymentalnymi aktywnościami. Mi, niezmiennie, najbardziej podoba się gniazdo małych dinozaurów.
Zwiedziliśmy jeszcze galerię opowiadającą o działaniu ludzkiego ciała i kolejną z ssakami.
Dzieciom bardzo się podobało. Z mojego punktu widzenia, ekspozycje wymagałyby jednak już pewnego „odświeżenia”.
Kiedy przyszedł czas na dinozaurową przekąskę, wspominanego przez Rozalkę ciastka nie można już było jednak kupić. Na pociechę, Zosia dostała ryczącą straszliwie głowę dinozaura z kłapiącą szczęką, która towarzyszyła nam w dalszym zwiedzaniu.
Muzeum jest świetnym miejscem na wypady podczas dłuższego pobytu w Londynie, ale trudno je objąć jednorazowo, zwłaszcza w czasie wakacji, kiedy ilość zgromadzonych tu ludzi jest przytłaczająca.
Dzieci były już trochę zmęczone, ale bardzo chciały zobaczyć londyńskie zabytki, Big Bena i London Eye. Najlepszym pomysłem okazał się więc trzygodzinny bilet na turystyczny autobus, z którego górnego, odkrytego pokładu, wszystkie te atrakcje spokojnie i wygodnie obejrzeliśmy:) Oczywiście w towarzystwie ryczącego co jakiś czas, plastikowego dinozaura!
Do domu wróciliśmy późnym wieczorem, a rankiem wspominając londyńskie, zatłoczone ulice…
…postanowiliśmy dotlenić się wiejskim powietrzem. Na spacer wybraliśmy jedną z pieszych ścieżek wokół Hartley Wintney, gdzie mieszkaliśmy…
Tu też spotkaliśmy zwierzę, nie mniej atrakcyjne niż wszystkie londyńskie dinozaury! Na ścieżce kicał sobie dziki królik, który zupełnie nie uciekał gdy się zbliżyliśmy. Natychmiast otrzymał od Zosi polskie imię – Tuptuś. Ciekawe czy rozumiał coś ze skierowanej do niego długiej przemowy, składającej się ze słów zachwytu i zachęty by poszedł za nami (najlepiej aż do Polski;) Wydawał się wahać przez chwilę, ale widać wzywały go jakieś ważne sprawy bo niespiesznie i z dużym ociąganiem oddalił się jednak w kierunku krowiego pastwiska.
My również musieliśmy już wracać. Następnego dnia czekała nas powrotna podróż. Zatrzymaliśmy się jeszcze w parku Virginia Water, obeszliśmy wokół jezioro, obejrzeliśmy antyczne ruiny, totem kanadyjskich Indian i gigantyczne sekwoje…
… a wieczorem dojechaliśmy do Harwich, skąd czekała nas nocna przeprawa promowa do Holandii.
/
Komentarze