Jeśli kiedykolwiek w Polsce powstanie organizacja podobna do brytyjskiej National Trust, zapisuję się do niej od razu. Jesteśmy krajem w którym należy zaopiekować się mnóstwem niszczejących dworów, a te już wykupione i zagospodarowane, dobrze byłoby choć czasowo i w części otworzyć dla miłośników historii i pięknych miejsc. W Europie, rządy czy społeczne organizacje potrafią w różny sposób monitorować takie działania. Pamiętam choćby wizyty w małych francuskich zamkach będących w rękach prywatnych. Otwierane dla publiczności tylko latem (raz, dwa razy w tygodniu), gdzie można było spotkać właścicielkę-hrabinę w kapciach i porozmawiać z nią o wyprowadzanym właśnie na spacer jej śmiesznym pudelku. W innym zamku, mieszkańcy pobliskiego miasteczka przez całe lato przygotowywali przedstawienie z czasów wypraw krzyżowych, na które pod koniec sierpnia pojechaliśmy z moimi francuskimi przyjaciółmi. Publiczność rozpoznawała wśród aktorów własnych sąsiadów, a wieczorem wszyscy razem biesiadowali przy ogniskach.
Wiem, że nasze rezydencje są w większości bardzo zniszczone wichrami historii, ale nawet ruiny można w jakiś sposób pielęgnować, nie mówiąc już o parkach. Tymczasem, albo się je odgradza nieprzekraczalną bramą, albo dewastuje do końca. W najlepszym wypadku powstają hotele, ale ich właściciele w większości raczej nie krzewią kultury wśród miejscowej i przyjezdnej ludności. Nawet w odrestaurowanych, wielkich pałacach muzealnych, brakuje zwyczajnych integracyjnych i edukacyjnych imprez, sklepików, kawiarni finansujących częściowo obiekt.
Bardzo cieszyły mnie wizyty w angielskich posiadłościach, ale tym bardziej przykro było mi myśleć o naszych polskich dworach i folwarkach.
Basildon Park w Berkshire jest, od 30 lat, własnością National Trust, podarowaną im przez lorda i lady Iliffe. Posiadłość przez ponad 40 lat stała opustoszała i zniszczona, ale kiedy w 1952 roku kupiło ją małżeństwo Iliffe zaczęła się jej ponowna świetność. We wnętrzach zachowano klimat lat pięćdziesiątych XX wieku, co nie jest często spotykane w XVIII wiecznych budynkach.
Posiadłością i ogrodem zajmuje się mnóstwo wolontariuszy National Trust. Jest tu też sklepik, księgarenka z używanymi książkami i kawiarnia serwująca domowe ciasta i ciepłe lunche.
Basildon Park zagrał również w trzech filmach i to nie byle jakich: „Duma i Uprzedzenie”, „Maria Antonina” i „Dorian Gray”.
W dniu w którym my tu przyjechaliśmy organizowano warsztaty dla dzieci. Dzień był słoneczny więc gości przyjechało dość dużo. Wśród nich przeważali emeryci i grupy matek z wózkami i dziećmi – widać, że miejsce służy świetnie okolicznym mieszkańcom.
Przy wejściu, można ze sporego koszyka wybrać zabawki ogrodowe, które oddaje się wychodząc. Dziewczynki wzięły skakanki i kręgle.
Wraz z biletami, dostaliśmy też karty z różnymi zadaniami związanymi tematycznie z posiadłością.
Warsztaty dla dzieci odbywały się w starej kuchni, będącej w okresie XVIII w., również miejscem zamieszkania żeńskiej służby.
Zaaranżowano więc tu, związane z tym czasem, kąciki edukacyjne. Dzieci mogły zobaczyć co jadano, jak gotowano, zważyć ogromne cebule na starej wadze…
…wykonać pachnące torebeczki z lawendą i przebrać się w stroje dawnych służących.
Do kuchni wchodziło się tego z małego patio, skąd przechodziło się również do ogrodu i do restauracji, gdzie zjedliśmy lunch. Zarówno przy warsztatach jak i przy serwowaniu potraw pracowali wolontariusze National Trust, w większości starsze, uśmiechnięte osoby.
Dużo rodzin przyjechało z dużymi koszami piknikowymi i rozkładało koce na ogrodowym trawniku. My, ruszyliśmy w głąb ogrodu, odkrywając po drodze różne malownicze zakątki i gry.
Niemniej ciekawe okazało się też wnętrze domu. W holu można było zagrać na fortepianie, a kolejne pomieszczenia urządzone były tak jak w latach pięćdziesiątych, gdy rezydowała tu Lady Iliffe. Dziewczynkom najbardziej podobały się wystawione na manekinach suknie, łazienki z toaletkami i pokój w którym wszystkie ściany wyłożono muszlami, ale największym hitem były maszyny do pisania, które można było używać. Początkowo zupełnie nie wiedziały jak na nich pisać!
Najprzyjemniejszym miejscem była chyba jednak ogromna kuchnia pełna sprzętów i książek kucharskich pochodzących również z lat pięćdziesiątych. Panie w kolorowych fartuszkach, używając starych piecyków i foremek, piekły sterty pachnących ciasteczek, częstując gości.
Dziewczynki nie chciały stąd wychodzić, a i ja chętnie wracałabym częściej do Basildon Park. Mam nadzieję, że w podobny sposób ożyją kiedyś nasze wielkopolskie rezydencje, choćby te najpopularniejsze w Kórniku czy w Rogalinie. Zgłosiłabym się tam od razu jako wolontariuszka do pieczenia ciastek;)
/
2 komentarze
Wyslalam kiedys mejla do kierownictwa Rogalina z 10 propozycjami uatrakcyjnienia parku bez prawie zadnych wydatkow ( np. zapraszania na wystepy amatorskich group muzycznych, rynek z lokalnymi produktami, zaproszenia szkol lub harcerzy do pomocy w stworzeniu klombow i ukwiecenia parku itd) ale dostalam odpowiedz, ze muzemu dziekuje za sugestie ale ma swoj plan, ktory realizuje.Szkoda, ze nie chca pomocy ani zaangazowania ludzi bo jestem przekonana, ze mozna z tych miejsc zrobic o wiele wieksze atrakcje rodzinne niz centra handlowe i kregielnie i o wiele mniejszym kosztem.
Alu.
No właśnie, o to chodzi. Niestety Rogalin wcale nie organizuje czy nawet nie udostępnia miejsca na takie fajne inicjatywy. Owszem, promują pewne odczyty, wystawy, ale to są jednorazowe i dość “napuszone” wydarzenia. Bardzo chciałabym by wyzwolili się z tego “muzealnego” sposobu myślenia.
To samo z piknikami. Kiedyś chcieliśmy rozłożyć koc na łące przy polu w skansenie w Dziekanowicach i strażnik nas przegonił, twierdząc, że tam nie wolno się rozsiadywać!