To początkowe zdania książki Czingiza Ajtmatowa „Biały statek”.
Zaraz po jej przeczytaniu, wydawało mi się, że zawierają właściwie wszystko co o Chłopcu, bohaterze tej opowieści można by było powiedzieć. Sens jego życia wyznaczyły dwie baśnie. Ta którą opowiadał mu dziadek – o Matce-łani, opiekunce dumnego ludu Kirgizów – dawała złudzenie przynależności do wspólnoty, poczucie bezpieczeństwa wśród dzikiej, górskiej przyrody, którą Chłopiec ożywiał dodatkowo swoją wyobraźnią.
Kirgiska, a nawet po prostu ludzka więź, w świecie, który właśnie „dąży do komunizmu i myśli o lataniu w kosmos” już bowiem przestała istnieć.
Chłopiec jest „obcy” nawet dla kilku najbliższych mu osób, z którymi mieszka w skupisku trzech, górskich gospodarstw. W książce nigdy nie pada jego imię, nie jest ważny. Jest samotny, ale nie jest nieszczęśliwy. Tacy są za to właściwie wszyscy, z którymi żyje, którzy nienawidzą się wzajemnie, a chłopiec samym swym istnieniem potęguje ich złość na trudny los. Los przybranej babki, która wyszła za dziadka Chłopca, już po tym jak straciła własne dzieci, los niepłodnej ciotki i katującego ją w odwecie męża, którzy woleliby oglądać wokół własnych potomków. Również dziadek, jedyna kochająca Chłopca osoba, jedyny jego prawdziwy opiekun, jest nieszczęśliwy. Tęskni za dawnymi czasami, tradycją ginącego ludu Kirgizów, zmarłą żoną, boleje nad życiem córki, która rozwiodła się z mężem i porzuciła na zawsze małego synka, nad życiem drugiej, którą mąż bezkarnie bije, bo egzystencja całej osady zależy od jego dochodów. Dziadek płacze nad własną bezsilnością, ale wnuka – łączącego przodków z przyszłością i z tym co czyste i pełne nadziei, stara się ocalić. Chce by chodził do szkoły, by był szczęśliwy, by był Kirgizem, by tak jak ocalone z zagłady dzieci z baśni o Matce-łani, stworzył nowe, „oczyszczone” z degeneracji pokolenie. Tylko ta myśl przynosi dziadkowi szczęście:
„…jakie to proste nagle poczuć się szczęśliwym i komuś dać szczęście. Żeby to zawsze tak żyć! Jak teraz, jak w tej chwili. Ale życie nie jest takie – obok szczęścia czyha, wkrada się do serca, do życia, niedola stale towarzysząca człowiekowi, wieczna, nieodstępna.”
Rodzice Chłopca rozwiedli się, porzucili go zanim zdążył ich zapamiętać i żyją daleko, z nowymi rodzinami.
O matce Chłopiec nie myśli. Wie, że nie jest szczęśliwa, pracując ciężko w dalekim mieście, podczas gdy jej córki przebywają w „tygodniowym” przedszkolu.
Ale ojciec? Chłopiec wie, że też ma nową żonę i dzieci, że przestał pić i jest marynarzem. I kiedy obserwując przez lornetkę widoczne z daleka jezioro Issyk-Kul, „po raz pierwszy zobaczył biały statek (…), serce mu załomotało z wrażenia, takie to było piękne; i wtedy zadecydował, że jego ojciec (…) płynie właśnie na tym białym statku. Uwierzył w to, bo bardzo chciał, żeby tak było.”
Wtedy też Chłopiec stworzył własną baśń. O tym jak płynie rzeką i powoli zamienia się w rybę, aż dogania statek na którym znów przybiera ludzką postać czym zadziwia i zachwyca ojca. Ale statek zazwyczaj oddalał się powoli „biały, długi, ślizgał się po niebieskiej tafli jeziora, dymiąc z kominów, i nie wiedział, że płynął do niego mały chłopiec, który – w marzeniach – stał się chłopcem-rybą”. Statek był wciąż niedostępny tak jak szczęście, którego chłopiec pragnął dla innych.
„Dlaczego ludzie tak żyją? Dlaczego jedni są dobrzy, drudzy źli? Czemu są szczęśliwi i nieszczęśliwi? Dlaczego są tacy, których wszyscy się boją, i tacy, których nikt się nie boi?”
Chłopiec znacznie lepiej niż ludzi, rozumiał świat roślin, zwierząt i kamieni, którym nadawał imiona.
„Można położyć się na plecach i patrzeć w niebo. Z początku przez łzy prawie nic nie widać. A potem nadciągną obłoki i będą wyprawiać tam w górze wszystko, czego się zapragnie. Obłoki wiedzą, że teraz źle jest chłopcu, że chciałby pójść gdzieś albo polecieć, żeby nikt go nie znalazł i żeby wszyscy potem wzdychali: ach i och! zginął gdzieś chłopak, gdzie go teraz znajdziemy?…”
Chłopiec rozmawiał z teczką szkolną, którą sprezentował mu dziadek, rozmyślał o drzewach, którym „bardzo strasznie nocą w lesie. Są same i nikt słowa do nich nie przemówi.(…) Z pewnością drzewa, które nie zielenią się na wiosnę, to są te, które zdrętwiały ze strachu.”
Ale najważniejsze była rosochata łania, którą dziadek i Chłopiec zaczęli spotykać w górach. Pojawiała się wraz z małym stadem na szlakach ich wędrówek i stała się dla nich mityczną Matką-łanią, która miała moc naprawienia i ocalenia świata.
Wtedy właśnie baśń się skończyła. Dziadek uległ zięciowi i zabił łanię, którą poćwiartowano i zjedzono w czasie pijackiej biesiady.
„W pijackich oparach, wśród wybuchów śmiechu, chłopcu było coraz goręcej i duszniej, głowa pękała od rozsadzającego czaszkę bólu. Miał wrażenie, że ktoś celuje siekierą w jego oczy (…) Tracąc siły z gorąca, nagle ocknął się w bardzo zimnej rzece. Stał się rybą (…) i myślał o tym, że już na zawsze zostanie rybą, że nigdy nie wróci w góry.”
Chłopiec popłynął do morza i myślę, że to nieprawda, że „nie dopłynął do Issyk-Kulu, nie zobaczył białego statku” i utracił drugą baśń. Wierzę, że ocalił niewinność i ocalił dzieciństwo.
Czyngiz Ajtmatow „Biały statek”, PIW 1977
Komentarze
Piekna opowiesc i Ty ja pieknie opisalas. Kazdy potrzebuje w szarej rzeczywistosci stworzyc sobie swoja basn, swoja przystan, oaze, gdzie bedzie bezpieczny. Szkoda, ze czasem rzeczywistosc brutalnie wdziera sie do basni i nie ma juz dokad uciekac…
Tak to piękna opowieść. Jest właściwie poetycką baśnią.
Dziękuję za komentarz:)